piątek, 29 sierpnia 2014

Bez planu i nawigacji czyli WAKACJE 2014 vol.1

Zacznę od tego, że nigdy w życiu takim swoim dorosłym i niezależnym od rodziców, nie byłam na zorganizowanych wczasach. Wyjazdów na koncie mam sporo, z reguły jednak jedyną wiadomą był kierunek podróży - nawet w drodze do dalekiej Chorwacji, z 6letnią Zuzą i Młodym w brzuchu -nie mieliśmy pojęcia, gdzie się zatrzymamy, nie klepaliśmy żadnych miejsc, ani nawet nie ustalaliśmy dokładnej trasy podróży.
Tym razem było chyba najbardziej ekstremalnie, gdyż jeszcze w dzień wyjazdu nie mieliśmy jasności, czy jedziemy w ukochane Bieszczady czy może nad Ocean..


Oceanu nie zobaczyłam, ale góry owszem - nie były to jednak Bieszczady, ani nawet Tatry..



Pierwszy przystanek: Berlin! Krótka objazdowa wycieczka po centrum, które ostatnio odwiedzałam w okolicy swoich 18 urodzin, czyli już jakiś czas temu. Z samego rana, kiedy jeszcze sklepy były zamknięte, a miasto powoli budziło się do życia. Pusto dziwnie..nie tak pamiętałam Berlin ze swojej ostatniej eskapady. Szybko zabraliśmy się do dalszej drogi kilometrami autostrad, nie pstrykając choćby jednej widokowej fotki,  by późnym wieczorem stanąć przed pierwszym dylematem - nocleg u Rodziny w Zurychu, hostel tuż przed francuską granicą czy trekingowa wersja wycieczkowa czyli parking przy stacji.

Tu wrzuciłabym zdjęcie, które wszystko w temacie wyjaśnia, lecz zostało bezterminowo zamknięte w telefonie, który ucierpiał potwornie i do życia powrócić już nie chce.. Dlatego powiem, że spędziliśmy noc w aucie i nawet nie było najgorzej :) Rano prysznic na stacji, kawa, mapa i narada dotycząca dalszej trasy - kierunek Hiszpania, ale z kąpielą w Morzu Śródziemnym i noclegiem we Francji po drodze!

Tak się złożyło, że na pierwszy nadmorski postój wybraliśmy zupełnie niechcący bardzo ciekawy zakamarek, miejscowość sąsiadującą z Montpellier.
Skoro nie wiedzieliśmy dokąd jedziemy, nie mogliśmy się nijak przygotować - wypytać, poczytać, poprosić o rekomendacje itp! Dlatego byliśmy bardzo mile zaskoczeni naszym pierwszym tego dnia i nie jedynym odkryciem!
To w prawo czy w lewo? Tam jest napisane plaża -chyba... zero francuskiego / katalońskiego / hiszpańskiego / włoskiego, jedna wielka improwizacja :) i tak oto zupełnie niechcący dotarliśmy nad MORZE słone i ciepłe i pełne muszelek! ...choć do samego końca drogi nie byliśmy pewni, czy nie zawrócić...
Po drodze był most, który tuż przed naszym przyjściem podniósł się, by przepuścić jacht z psem na pokładzie, była niby ciuchcia, wożąca plażowiczów, były martwe ryby, zwinne jaszczurki, dziwny zapach stojącej po obu stronach ścieżki wody, aż wreszcie.. piękne przejrzyste morze, muszelki, muszle, kamyczki, przyjemny szum fal ..

dziwne widoki z lewej strony drogi

jeszcze dziwniejsze z prawej strony..


już tuż!

i mam to!



Upał buchał! Nie był jednak aż tak dokuczliwy, szczególnie w aucie z klimatyzacją:) Po szybkiej przerwie w palącym słońcu ruszyliśmy dalej, przez miejsca, które na mapie wydawały się w jakikolwiek sposób atrakcyjne - nadal bez przewodników, gps'ów, nawigacji oraz internetu żadnego -spontan na każdym kilometrze:)
Po jakimś czasie trafiliśmy na kolejne tego dnia odkrycie - nadal nie ostatnie - Sète. Musieliśmy się zatrzymać i już! W poszukiwaniu miejsca postojowego w tej portowej, gwarnej miejscowości, musieliśmy wjechać pod najbardziej stromą górę, jaką kiedykolwiek dane nam było zdobywać dotąd. Jak się  okazało - było warto! Widok .. dachy domów, które z tej perspektywy wyglądały jak jedna wielka ceglana mozaika, jachty, łodzie, hodowle morskich stworzeń i wiewiórka :)







Mniej więcej w połowie góry zatrzymaliśmy się, by obejrzeć cmentarz. Wszystkie dokładnie nagrobki, figurki, kapliczki i co tam jeszcze można było zobaczyć - wykute było w białym kamieniu /niestety nie mam pojęcia czy to marmur, trawertyn czy inny piaskowiec..pewne jest to, że było tam cicho, jasno, magicznie ..





Na wyjazd z Sete szybka pożegnalna kąpiel w zatoczce, która dziko chlupała falami!





I odkrycie nr 3 - mały koniec świata czyli idealne miejsce na kolację, mam rację? :)
Knajpka ze zdjęcia poniżej okazała się być zarezerwowana dla bardzo licznej familii, znaleźliśmy sobie jednak uroczy zakątek, w odległości kilka kroków raptem. Najpiękniejszy kolacjowy plener w moimi życiu!







 i psikus mały.. znajdź intruza!




Z całą masą pięknych widoków pod powiekami, po pierwszym wypatrywaniu krabów, które gramoliły się między kamieniami, po odkryciach, zachwytach - kolejna noc w drodze, by następnego dnia dotrzeć do Hiszpanii!
Mieliśmy taki pomysł, by rozbić namiot, który jeździł z nami w bagażniku - jak się okazało późną porą - dobrze, że postanowiliśmy tę ostatnią noc przemęczyć się w aucie.. Ulewa, wichura, która kołysała samochodem..i rano szaro jakoś, lecz ciepło.
To był kochani najprawdziwszy wiatrodzień!

kurtkę trzymałam za kaptur, cudem nie odfrunęła :) 

Wizyta na wichrowym wzgórzu! Tak wiało, ale taaak wiało, że trudno było oddychać! Nie wiedziałam, że to w ogóle możliwe! Widok był cudny, zapierało dech! Wysoko było do tego potwornie, więc wizja odfrunięcia w przepaść nie napawała hurra optymizmem..Mocno stąpaliśmy po ziemi, a gdy była tak konieczność chwytaliśmy się słupów informacyjnych tablic lub kryliśmy za kamlotami:)



I właśnie wtedy pierwszy i jedyny raz w życiu pomyślałam: jak to dobrze, że nieco przytyłam ostatnio - nie odfrunę! :)






Pięknie nas tam wywiało na francuskie pożegnanie, przejechaliśmy jeszcze jedno miasteczko graniczne i oto ONA:


Jakiś czas później..
wjeżdżamy do tej Barcelony, znajdujemy miejsce parkingowe, ruszamy w miasto i co ja widzę? Jedna z pierwszych fotografii hiszpańskich - Pani przy maszynie :) I zrobiło się tak przyjemnie od samego początku, przyjaźnie, kolorowo. Trafiliśmy na taki mały kiermasz hand made, szyte stoisko było jedno jedyne. ŻADNEGO MINKY! dacie wiarę? :) I uśmiechnięta pani tak sobie turkotała w tym wielkim, pełnym ludzi mieście, a ja się szalenie ucieszyłam, że przez momencik byłam tego świadkiem!


Barcelońska maszyna nr 2 to maleńki zakładzik i PAN dla odmiany. Taki złapany w kadr w locie, bardzo skupiony na swojej pracy, co przecież doskonale rozumiem :) Mamy zatem remis 1:1- u nas bardzo rzadko spotykam panów przy maszynach! Zakładzik był jeszcze o połowę mniejszy od werandy - da się? :)


Tym czasem.. Maszyna nr 3 to Singer, ponownie w męskich rękach! 2:1 PANOWIE! W sklepie przy CAMP NOU hafciarkę czarował taki oto pan, a cały obrazek był całkiem przyjemny dla oka ;)



Musieliśmy tam spędzić chwilę dłuższą w poszukiwaniu pamiątki dla Panny Zuzy, najgorętszej fanki FCB
w okolicy, która niestety nie mogła nam towarzyszyć w podróży, gdyż szlifowała formę na wrześniowe mistrzostwa Polski..
Gorące pozdrowienia od Neymara Zu :)


W Barcelonie odwiedzaliśmy różne zakamarki, m.in. taką halę targową pełną egzotycznych dla mnie owoców i warzyw, wędlin, mięs, owoców morza..
I spotkaliśmy najbardziej charyzmatyczną panią od homarów, z obrazkiem Jezusa na wadze..


I choć przepadam za owocami morza, jakoś tak niezręcznie mi było patrząc, jak one tam się wiercą jeszcze na tych stołach, gramolą..



Zdarzył się i krab uciekinier, który postanowił nie trafić na talerz! Między nogami przechodniów czmychnął w jakiś zakamarek..


Pitahaja biała czy czerwona, mango, figa, granat, kokos i ananas, daktyle, limonki, co podać?



Nie trudno się domyślić, że po takim rekonesansie zaburczało w brzuchach - całe foodpornowe kolekcje zdjęć zostały w moim telefonie -paella była pyszna, uwierzcie na słowo! I nic się w niej nie ruszało :)

W Barcelonie spędziliśmy pierwszą od wyjazdu noc w łóżkach! Szaleństwo to było jakieś, gdyż okazało się, że jest jeden wolny hotelowy pokój, ale niestety trzeba do niego dotrzeć i na miejscu potwierdzić. Tłumy wściekłe turystów zalały to miasto, ponoć trafiliśmy w najbardziej popularny turystycznie czas i to się czuło..
Udało się! Pan z recepcji nawet mówił po angielsku!!! Cudownie było wyspać się w dowolnej pozycji :)
Rankiem - już po śniadaniu a jeszcze przed wyjazdem - dotarliśmy trochę niechcący do Parku Güell. / cały czas pod górę, potwornie stromą! Całe szczęście sprytnie wmontowano w krajobraz ruchome schody, tak nagle, na środku ulicy :) Poza architekturą Gaudiego, fantastyczną panoramą miasta i wielkimi kaktusami, na uwagę zasługiwały szalone zielone papugi, które z wielkim wrzaskiem przelatywały nad naszymi głowami, by wrócić do gniazd, które uwiły na palmach..spoko, my mamy gołębie i wróble ;) / zdjęcia, które chciałabym pokazać z Barcelony niestety także uwięzione w telefonie..



Tu mieliśmy potężną rozkminę, dokąd dalej!? Ocean? Według prognoz pada. Południe Hiszpanii? Daleko, jeszcze dalej od domu.. Może jednak Francja i jej muszelkowe plaże? Podpytaliśmy przemiłej dziewczyny
 z klimatycznego butiku z dala od centrum o jakąś fajną lokalizację, gdzie dobrze zjeść można i pogoda nie psoci figli.. I choć opowiadała fantastycznie pięknym angielsko-hiszpańskim, to nie zdecydowaliśmy się skorzystać z jej rady..

Z Barcelony pojechaliśmy zatem ........... cdn :)






3 komentarze:

  1. Aż jestem ciekawa co było dalej:)) Piękne wczasy. Do odważnych świat należy:))Pozdrawiam:>

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! Zerkaj zatem, z pewnością historię opowiem do końca, nie jestem jednak pewna, czy uda się w jednej odsłonie;)
      A.

      Usuń
  2. Świetnie napisane. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń